niedziela, 14 lutego 2016

Zakochany kundel - esej



Kompletnie nie wiem co ma się znaleźć w tym eseju. Musicie mi wybaczyć. Poukładałem praktycznie wszystkie sfery mojego życia. Tylko kwestia związków czy w ogóle relacji damsko-"zemną" jest nadal chaosem.

Gdy to piszę mój pokój woła o rozbudowę o przynajmniej drugie tyle powierzchni. Na podłodze stoją worki ze 150 Tshirtami, którymi w niedawno otwartej firmie handlujemy, w stosie ułożone są pudła kopert, na prawie każdej wolnej przestrzeni zamiennie leżą faktury, dokumenty albo parę ryz papieru zapisane tekstami. W koncie znajdziesz pudełka po butach od sponsora (#officeshoes), jakieś próbki materiałów, wzorów, jeszcze nie rozpakowana torba po wczorajszym koncercie z którego wróciłem o 6:00 rano po przejechaniu prawie 900 km. (450 w jedną stronę) - gdzieś w tym wszystkim upchałem jeszcze ponad 300 książek, tablicę z najbliższymi planami i wielkie łózko które jest ostatnią "wolną" przestrzenią na której mogę usiąść z laptopem na kolanach by napisać ten esej. Mam pisać o kobietach... piszę się o tyle dziwniej że jakieś 3h temu z łóżka na którym siedzę wyszła ostatnia z nich a jej zapach wciąż czuję z pościeli.
Godzinę temu opublikowałem nowy utwór. Jest niedziela rano, walentynki, wielu z Was ma pewnie solidne plany na ten dzień a mimo to moją piosenkę przesłuchało już 1500 osób. Za chwilę realizuję w swoim studio znajomego rapera. Do tej pory udało mi się wypić kawę, zjeść jogurt i wypalić ze 3 papierosy (nie pochwalam!) i ten stan pewnie nie zmieni się (może prócz ilości papierosów) aż do popołudnia.

Takie życie. To żaden wyjątkowy dzień. Ani wyjątkowy bałagan w moim pokoju, ani rozkład dnia po 4 godzinach snu i długiej trasie nie jest jakoś nazbyt niezwyczajny. To wynik tego że wciąż coś ganiam i "jedyne znów co czuję to że muszę pójść krok dalej!".
Niezmiennie gonię za życiem które sobie wymyśliłem. Widzę jak raperzy w okół starają się wmówić i mi i Tobie że są gwiazdami. Niech sobie będą. Ja nie jestem. Nie wczuwam się w żadne bycie sławnym, nie chełpię się dawką "fejmu", którą mnie obdarzacie, nie mierzę zadowolenia z twórczości komentarzami czy ilością lajków. Ja po prostu ciężko pracuje nad tym co założyłem i niezmiennie cieszę się, że można robić w życiu wyłącznie to co uważa się za słuszne, właściwe, spójne z samym sobą i znajdują się ludzie, którzy chcą być odbiorcami tego, czegoś. Choćby tego eseju ?

Jak to się ma do kobiet ? Jeśli wyobrażałeś sobie to co czytałeś do tej pory, wyobrażasz sobie w jakim chaosie żyję. Tyle, że dla mnie w żaden sposób nie jest to chaotyczne. Jest bardzo poukładane. Zmierza wyznaczoną trajektorią do konkretnego punktu, o którym gdy tyko się wypowiadam, kobiety które mogłyby towarzyszyć mi w drodze są przytłoczone lub wręcz przerażone. Albo po prostu tego nie pojmują. Warto byś nie pomylił/a słowa "pojąc" ze "zrozumieć". Możemy zrozumieć jak działa świat, prawa fizyki, podział na kontynenty, faunę, florę i dziesiątki innych, ale pojąć jak ten cały organizm działa w całości jest dla nas raczej trudno-wykonalne.

Gdy myślimy o kimś z kim chcielibyśmy dzielić życie, z lat moich rozmyślań wynika, że tak na prawdę chcemy 2 rzeczy. Atrakcyjności i zrozumienia. Pierwsza rzecz jest banalna - nie będziesz z kimś kto Cię nie nakręca na max bo zawsze będzie Cię ciągnąć do kogoś innego. Druga nie jest już taka prosta. Chcemy mieć kogoś kto jest nam bliski. Rozumie gdy nas boli i co nas boli. Ktoś komu nie musimy tłumaczyć dlaczego postępujemy tak a nie inaczej. Nie musimy uzasadniać tego kim jesteśmy i co chcemy zrobić. Ostatecznie kogoś kto wspiera nas w naszych postanowieniach, również wtedy gdy wsparcie polega na wyperswadowaniu nam czegoś. Bo tylko ktoś kto wie dokąd zmierzasz, rozumie to w dużym stopniu i akceptuje, może dostrzec i wytłumaczyć Ci gdy popełniasz błąd.

Brzmi trochę patetycznie. Cóż, od dawna staram się unikać tego tonu. Czasem się wkrada i brzmi jakbym przerysowywał swoje wewnętrzne życie. Ciężar który niosę, w ogóle to określenie "ciężar który niosę", brzmi strasznie patetycznie. Przerysowania pomagają jednak coś pokazać więc po prostu czasem przymruż na to oko. Wiem tylko, że to wszystko powoduje że coraz częściej niemożliwym zdaje mi się znaleźć kogoś kto będzie mógł iść ze mną przez "moje" życie. z drugiej strony jest to na tyle ciężkie że czasem chciałbym odpuścić i nieść coś lżejszego byle tylko móc nieść to z kimś. Przez te ambiwalencje czuję się kundlem. Który trochę chce, trochę nie chcę. Gdy mam słabszy dzień i nie mam siły, jestem gotów oświadczyć się i biec do kościoła z jedną z kobiet z którymi po prostu dobrze spędza mi się czas. W dni w które mam siłę chcę wszystkim im napisać że złożyłem śluby czystości więc naszą relację uznajmy za niebyłą.


W każdy pośredni dzień... jak dzisiaj. Lubię pisać o relacjach. Specjalnie nad nimi nie rozpaczając ani też nie zachowując pełnego dystansu. Nazwij to raczej nieco emocjonalną analizą. Przez większość życia koncentrowałem się na tym co można zmienić w swojej głowie by stawać się coraz lepszą wersją siebie. Ten temat znam dziś bardzo dobrze. Temat włączenia do swojego świata drugiej osoby jest fascynujący. Bo jeśli akurat nie spotkasz przypadkiem kogoś z kim jesteś połączony jakąś kosmiczną siłą to niby jak to zrobić ? A jak to zrobić w przypadku kogoś takiego jak ja ? Nie jestem człowiekiem sukcesu więc i kobiety sukcesu raczej nie wypatrują we mnie kandydata na partnera. Nie jestem też byle troglodytą więc "prosta baba" to też raczej nie kandydatka dla mnie.
W tej kwestii też jestem kundlem. Przestawiam swoje myślenie z rozważań nad Logosem, analogiami między naszą mentalnością a fizyka kwantową, w parę sekund do mówienia że "mam w kutasie" najnowsze trendy w wulgarnej rapowej muzyce. Skaczę od filozofii, całkiem zaawansowanej psychologii przez techniki produkcyjne materiałów wszelkich, po księgowość czy makroekonomie przy tym wszystkim nie zapominając że mam na sobie szeroki dres, bluzę z hiphopowym logo a jak ktoś będzie miał problem to bez mrugnięcia okiem przełączę się na bycie praskim oprychem co nie daje sobie dmuchać w kaszę. Ani ze mnie prosty chłopak, ani przedstawiciel biznesu czy inteligencji. Wciąż kundel. Taki co miał być nikim, ale postanowił być kimś i taki co jest dziś kimś, ale pamięta doskonale jak to jest być nikim. Taki co dobrze czuje się z rasową suką przy boku, wylaszczoną, w krótkiej mini, szpilkach i mocnym makijażu by za chwilę z ckliwością i pełnym podziwem patrzeć na kobietę w dresie, bez makijażu która przyrządza nam obiad. Doceniając jak piękne są przyziemne rzeczy. A i to robię poczytując jednym okiem artykuł o planach komercyjnych lotów w kosmos, czy założeniach ewolucyjnych zmian w następnym tysiącleciu.

Jak zacząłem, tak dalej nie wiem co ma być w tym eseju. Ale coś jest. Jeśli znajdujesz w tym choć jedną myśl która coś Ci daje to warto było pisać. Co by poszukać pozytywnej puenty... ja na prawdę lubię być kundlem. Niech inni silą się na światowe wystawy czy po drugiej stronie na walki psów. Ja zawsze będę gdzieś po środku. Nie lubię wmawiać sobie żadnej wyjątkowości i silić się by nadążać nad tym wyobrażeniem. Lubię być sobą. Oddawać siebie 1:1 nawet jeśli wychodzi z tego chaotyczny i ambiwalentny obraz. Powodzenia jeśli postanowiłeś/aś skumać co siedzi mi w głowie. Ja jestem ciekawy co siedzi w Twojej więc ... eseje własne w komentarzach mile widziane. Ze zderzania światów zawsze powstaje coś ciekawego. chociażby .... ziemia ?




środa, 6 stycznia 2016

Theodor : 3 Królowe - Esej // PrzyOkazji #1



Jedną z największych wyrządzanych sobie samym krzywd jakie obserwuje na co dzień jest chyba postrzeganie siebie w życiu jako czegoś/kogoś dokonanego. Wydaje mi się, że początki tego „schorzenia” zaczynają się w wieku dwudziestu- dwudziestu kilku lat, gdy po raz pierwszy czujemy się dorośli. Gdy samodzielnie możemy decydować co dalej. To też często moment, w którym pochłania nas „dorosłe” życie, myślimy o pracy którą możemy mieć czy ewentualnych celach (lepsze stanowisko, miejsce na wakacje) które możemy osiągnąć. Przestajemy jednak postrzegać siebie samych jako pewien proces kształtowania, który przebiega w nas od dzieciństwa. 
Gdy jesteśmy dziećmi mamy przekonanie, że jeszcze wiele się musimy nauczyć, jesteśmy przygotowani zarówno na zmiany fizyczne jak i psychiczne, które nas czekają. Edukacja w postaci szkół, czy później studiów dodatkowo przypomina nam o ciągłej potrzebie poszerzenia wiedzy. Gdy ona się kończy, wydaje nam się, że te dwadzieścia-kilka lat wyekspediowało nas do dorosłości i takimi jakimi jesteśmy 'teraz', pozostanie nam przeżyć resztę życia.
Z mojej perspektywy... nic bardziej mylnego.

3 Królowe.

                      


Na wczesnym etapie mojego życia coś się pochrzaniło. Bardzo wcześnie zbuntowałem się przeciwko narzucanym schematom, wzorcom i proponowanym przez otoczenie scenariuszom życia. W zasadzie nie wiem nawet co to sprawiło. Możesz powiedzieć, że każdy buntuje się w etapie dojrzewania, ale moje obserwacje wskazują, że to był nieco inny rodzaj buntu. W wieku 12-13 lat czułem się już 'ukształtowany'. Czułem się gotów do podbijania świata. Dojrzały. Kolejnych kilka lat, upłynęło mi więc na obserwacji tego jak wszystko wokół jest skonstruowane, jak działa, jak mogę się w tym odnaleźć. Nie interesowała mnie formalna edukacja a potrzeby uzyskiwania odpowiednich stopni straciły jakikolwiek priorytet. Słuszną naukę moich rodziców o tym że „uczysz się dla siebie” zinterpretowałem dość patologicznie, uznając, że w takim razie nie muszę uczyć się żadnej z narzucanych mi rzeczy. Miało to kilka poważnych dla mojego życia konsekwencji. Przede wszystkim w tym młodym wieku wyobcowałem się strasznie z otoczenia . Gdzieś skręciłem z drogi utartych schematów (zarówno tych szkolnych jak i tych podwórkowych), którą wszyscy zdawali się podążać. Wtedy też zacząłem odcinać się od pierwszych znajomych, czuć outsiderem, inaczej postrzegać świat i kształtować wybujałą ambicję. Wtedy też zaczęła się moja walka bo przecież jakie szanse ze światem, jego presją i oczekiwaniami ma 13 latek, który myśli że rozumie coś lepiej niż inni.


WIEDZA :

                                   

W wieku 18 lat doszedłem do wniosku, że moje przygotowanie do realizowania swoich ambicji jest niewystarczające. Jestem za słaby, zbyt głupi i wybrakowany i mimo wyjątkowej percepcji świata, nie mam w sobie narzędzi do wojowania o „swój sposób" na życie. Wraz z końcem obowiązkowej edukacji, gdy wszyscy starali się znaleźć odpoczynek od wieloletnich zmagań ze szkołą, od potrzeby spełniania nakładanych na nich oczekiwań, do mnie dotarło w końcu, że jeśli będę, "taki jak jestem" to nie osiągnę w życiu nic na czym mi zależy. Zaraz po zaliczeniu matury (którą jak całą formalną edukację zaliczyłem minimalnym nakładem sił) zacząłem przygotowywać siebie pod dalsze życie. Musiałem być mądrzejszy. Zdobyć wiedzę, która pozwoli mi rozumieć wszechobecne procesy i zjawiska a także wpływać na nie w pożądany przeze mnie sposób. Wakacje zaraz po odhaczeniu matury spędziłem więc w bibliotece uniwersyteckiej. Codziennie od rana do popołudnia przechadzałem się między niekończącymi się regałami, wybierałem książki i zaczynałem je czytać. Wielki zielony podręcznik z napisem marketing (słowo którego wtedy w ogóle nie rozumiałem), przeczytałem jako pierwszy w całości, rozumiejąc z niego nie więcej niż 1/3. Liczyłem wiarygodność próby potrzebnej do badań marketingowych, czytałem o planowaniu kampanii promocyjnych i wiele innych rzeczy, których praktycznego zastosowania wciąż nie potrafiłem dostrzec. Tak upływały mi kolejne lata, na ciągłym przyswajaniu wiedzy. Wiedziałem że maszyna, którą posiadam w głowie musi być uzbrojona w maksymalną ilość informacji by móc znajdować ich praktyczne zastosowanie. Niedługo po tym zacząłem pracować w sprzedaży i od jakiegoś już czasu próbowałem swoich sił na bitewnych scenach. Pochłaniałem każdą wiedzę dotyczącą perswazji, wywierania wpływu, manipulacji, NLP, zarządzania ludźmi i samym sobą, zwalczania tremy i funkcjonowania ludzi w ogóle. Mimo iż do matury przeczytałem w życiu nie więcej niż 3 książki, to od momentu jej zaliczenia w ciągu paru lat przeczytałem ich przynajmniej 250-300 a fikcyjnych powieści było wśród nich tyle co kot napłakał.

Moja wiedza rosła. Im bardziej tym bardziej naiwne wydawały mi się dziecięce przeświadczenia i chęci wojowania ze światem. Tym dziwniej też patrzyło mi się na rówieśników, którzy dopiero przeżywali tak doskonale pamiętany przeze mnie bunt przeciwko obowiązkom i odgórnym narzutom tego jak powinni żyć. Oni walczyli z nim w wieku 19-25 poszukując siebie, własnych odskoczni i szeroko-rozumianej mentalnej wolności, podczas gdy ja już w wieku 18 lat kierowałem się w stronę przyjęcia tych, nieobowiązkowych, "tylko moich" wartości. W wieku 21-22 lat czułem się małym omnibusem (w porównaniu do stanu sprzed kilku lat). Wtedy też znajdowałem już praktyczne zastosowanie dla gromadzonej przeze mnie wiedzy ...

PRACA.

                          

Pracowałem wtedy jako handlowiec/menadżer w firmie zajmującej się finansami. Rozumiałem już wówczas, że każda umiejętność wymaga przyswojenia najpierw odpowiedniej wiedzy. Każda wiedza ma praktyczne zastosowanie, a zastosowana w odpowiedni sposób daje wymierne korzyści. Na moje konto spływały co miesiąc dość spore pieniądze a ja czułem że chwyciłem boga z nogi. Miałem 22 lata i nie obchodziło mnie nic ani nikt poza moją walką o życie „po swojemu”. Nie traktowałem pracy jak miejsca do którego TRZEBA iść. Widziałem w niej wieczne pole do moim eksperymentów, rozwoju osobistego i kształtowania swojego życia takim jakim chciałbym je widzieć. Wiedza, którą opanowałem w ciągu 4 lat przynosiła wprost niezwykłe efekty w wynikach uzyskiwanych w pracy. Sprawiała jednak też, że moje spojrzenie na każde napotykane zjawisko było w pewnym momencie aż nazbyt szerokie przez co zacząłem zmagać się z nowym problemem jakim w dużym uproszczeniu, całej gnębiącej mnie otoczki, był perfekcjonizm. Nieustannie szukałem idealnej formy dla każdego działania. Czy była to praca, czy pisanie (dziś tożsame z pracą choć wtedy jeszcze w innej kategorii). Ciągle oceniałem każdą wykonywaną czynność pod względem tego co już o niej wiem, czego jeszcze nie wiem, jak może wyglądać w idealnej wersji, a jak wygląda w tej stosowanej przeze mnie. Byłem coraz starszy, a że dodatkowo wyprzedzałem rówieśników o dobre kilka „życiowych etapów” szybko  zaczęła mnie dopadać presja realnego dorosłego świata. Szerokopasmowe spojrzenie na wszystko i ciągłe porównywanie się z obrazem idealnym nie pomagało. Chciałem jak najszybciej nadrobić wiedzę, dzięki której mógłbym precyzyjnie poznać a następnie wdrożyć idealne rozwiązania. Zaowocowało to pewnym paraliżem. Kierowałem 80% czasu na rozważania, zaledwie 20% na realną pracę. Przez ten brak równowagi, przez kilka kolejnych lat przeżywałem coraz większe problemy finansowe, depresje i poczucie przytłoczenia przez niespełnianie własnych oczekiwań względem siebie i podejmowanych działań. Otoczenie w tym czasie wciąż proponowało mi łatwe rozwiązania, które były jeszcze dalsze od moich ideałów niż coraz większe życiowe bagno w którym pomału tonąłem.

Ciągłe problemy sprawiają, że czas pędzi. Ledwo się obejrzałem a już miałem 25-26 lat. Kolejnych pewnie kilkaset książek za sobą. Tym razem ich tematyka mocno przeszła przez filozofie, etykę, religie, wierzenia, duchowość, ideologie, różnego rodzaju podejścia do życia, ekologię życia, relacje interpersonalne, makro-systemy funcjonowania świata. W międzyczasie też moje życie pod względem finansowym, relacji towarzyskich, rodzinnych, uczuciowych i ogólnej socjalizacji legło w gruzach. Drugi etap mojego życia zajął mi więc kolejnych mniej więcej 8 lat. W jego toku zacząłem porządkować swoje życie. Ambicje już tak nie płonęły. Nie czułem, że są narzędziem do udowodnienia innym że ten „mój sposób” jest lepszy niż innych. Wyzbyłem się potrzeby wojowania, działania na przekór - właściwie nie miałem już żadnych potrzeb udowadniania komukolwiek czegokolwiek - byłem tylko ja, świat i ogrom możliwości pośród których należy wyznaczać priorytety i dokonywać świadomych wyborów. Miałem silny wgląd we własną osobę, własne potrzeby i jasno nakreślony plan realizowania siebie. Nabyłem kompletnie nową cechę jaką jest cierpliwość i misterność. Zrozumiałem znaczenie pracy, nie jako miejsca do którego idziesz by zarabiać pieniądze, ale jako narzędzia mogącego zapewnić Ci dowolną rzecz, konstrukt czy rzeczywistość jaką chcesz jeśli tylko umiejętnie to rozplanujesz i okiełznasz chęć mienia tego "teraz". Zrozumiałem jak niekompletne jest życie wyłącznie w duchu rozwoju wiedzowego. Moje umiejętności pracy, wytwarzania rzeczy, długofalowego konstruowania rzeczywistości musiały wejść na kolejny poziom. Na tym skupiłem swoją uwagę i moc przerobową.

POSTAWA

                            

Na tym właśnie spędziłem kolejne 3 lata mojego życia. Kolejne dziesiątki książek dotyczyły już głównie biografii osób które osiągnęły jakiś sukces. Poszukiwałem w nich wzorców, wskazówek jak radzić sobie z trudności i wyznaczników czasowych, ile czasu potrzebowali „wielcy tego świata” by stać się „wielkimi tego świata”. Przez ten czas uporałem się z problemami finansowymi, skupiłem na regularnej pracy. Rozwinąłem kilka bardziej spójnych ze mną projektów, zrezygnowałem z tych w których owej "spójności" nie czułem. Zacząłem lepiej i jaśniej wyrażać siebie. A ostatecznie również nagrałem 2 płyty, spokojnie planując kolejne. Znalazłem punkt równowagi a także synergii między wiedza a pracą. Opuścił mnie palący perfekcjonizm. Nadal dążę do wyznaczonych ideałów, ale zrozumiałem, że drabiny nie mają tylko pierwszego i ostatniego szczebla jak wbrew logice wydaje się większości z nas, a również wiele żerdzi pomiędzy. Wzrosła moja akceptacja dla nieidealnych stanów (zwykle, o ile prowadza do właściwych puent). To uwolniło mnóstwo twórczego potencjału, nagromadzonego przez wiele lat mojego życia, w których nie byłem wstanie doprowadzić moich tworów do wersji którą będę gotów publikować. Wciąż staram się zdobywać maksimum wiedzy. Nie traktuję żadnej jako zbędną i dla każdej staram się znaleźć zastosowanie. Wciąż staram się też maksymalnie dużo pracować. Gdyż równowaga między zdobywaną wiedzą a wykonywaną pracą stała się jednym z ważniejszych priorytetów w moim życiu.
Uznałem pracę za wartość samą w sobie. Również jeśli korzyści z niej płynące nie są aż tak wymierne jakby większość sobie życzyła. Zrozumiałem że każda praca daje 'jakiś' efekt. Porażki nie ranią już w żaden sposób moich ambicji. Na każdą akcję przypada reakcja (podstawa fizyki) → jeśli reakcja jest niepożądana znaczy, że należy zmienić coś w akcji. Wiedza może podpowiedzieć mi co, ale tylko kolejne działania mogą zweryfikować prawdziwość tej tezy.

Wciąż myślę, że ludzie krzywdzą się postrzegając zdobywanie wiedzy i prace jako obowiązki. Myślę, że takie podejście wynika z wieloletniej nauki pod przymusem i na pewnym etapie pracy pod przymusem. Ja zbuntowałem się wobec przymusów i wszystko co robiłem, czy to nauka czy praca, w życiu, robiłem dlatego, ze uznawałem te dwie rzeczy jako środek do wyznaczonych PRZEZE MNIE celów. Na tym wciąż trwającym etapie dostrzegłem wagę trzeciego elementu (obok wiedzy i pracy) jakim jest nasza postawa. Każdy ma jakąś i nie da się tego uniknąć. Kształtowaną świadomie lub nieświadomie, ale każdy jakąś ma. Jednym owa postawa przeszkadza innym stanowi swoisty akcelerator dla wszelkich działań.
Postawa jest niczym innym jak naszą indywidualna mapą schematów myślowych. Interpretacji rzeczywistości, zdarzeń, zjawisk i bodźców jakie nas otaczają i dotykają. Jest naszym podejściem do kształtowania otaczającego nas świata. W tym, unikaniem lub przyjmowaniem odpowiedzialności za jego kształtowanie. Moja postawa aktualnie i często wbrew pozorom które sprawiam jest pełna pokory. Nawet 3 ciężkie etapy życia które wymieniłem nie uważam by czyniły mnie ukształtowanym w pełni (jakie to uczucie miałem przed ich rozpoczęciem). Myślę, że jeśli taką mentalną drogę przeszedłem w ciągu 16 lat, nie ośmielam się twierdzić że pozostanie to niezmienne przez kolejnych 60! Traktuje życie jako proces, ciągłe "stawanie się", doskonalenia siebie oraz otaczającej nas rzeczywistości. Doceniając ile zrobili dla mnie autorzy setek książek, szkoleń, tekstów, esejów i felietonów które w tym czasie przeczytałem, tysiące ludzi, którzy mówiąc wpływali na moją myślową mapę. Dlatego dziś za swoisty obowiązek traktuje przekazywanie własnych wniosków i doświadczeń ludziom jak ja poszukującym swojego miejsca i roli na świecie. Dlatego tworzę. Raz lepiej raz gorzej pod względem formy czy techniki ale niezmienne priorytetowa jest dla mnie warstwa merytoryczna i to (jakże szkolnie brzmiące) „co autor ma na myśli”...

Dziś chciałbym byś zastanowił się jak w Twoim życiu wyglądają 3 królowe :
Wiedza ; Praca ; Twoja Postawa.
Jeśli doszedłem w życiu do jakiegokolwiek wniosku godnego odnotowania i przekazania innym to jest nim to, że 3 wymienione wartości odpowiednio rozwijane i wykorzystywane stanowią podstawę zadowolenia z życia, wszelkich sukcesów, rozwoju i kształtowania rzeczywistości.

Ignorowanie czy bagatelizowanie wiedzy którą możesz zdobyć odbiera Ci późniejsze dostrzeganie możliwości, nowych powiązań, co za tym idzie rozumienie rzeczy w Twoim życiu i znajdowanie właściwych rozwiązań.
Traktowanie pracy wyłącznie jako przykry obowiązek praktyczne uniemożliwia Ci sterowanie Twoim życiem!  Tylko poprzez działanie (akcję) możemy wywoływać określone reakcje. Jeśli więc chcesz mieć w życiu bezpieczeństwo, pieniądze, odpowiednie relacje czy cokolwiek innego tylko pracując możesz to osiągnąć. Jeśli nie ułożyłeś dotąd swojego życia tak żeby funkcjonowało wg TWOICH zasad to ciężkie zadanie przed Tobą! Ponieważ „po pracy”, którą traktujesz jako obowiązek i która zapewnia Ci bieżący wikt i opierunek, powinieneś nadrobić całą masę działań mających zaprowadzić Cię tam gdzie chcesz.
I ostatecznie postawa. Jeśli uważasz, że coś powinno spaść Ci z nieba, wydarzyć się samo z siebie lub ktoś powinien to za Ciebie zrobić to .... to się nie wydarzy! od tak po prostu. Jeśli uważasz się za lepszego od innych, gwarantuje Ci że w końcu świat da Ci szybką lekcję pokory za którą będziesz miał do niego nowy głęboki pokład pretensji. Nie ma jednej słusznej i właściwej postawy więc nie powiem Ci jaką warto mieć. Każdy z nas tworzy jakąś unikalną dla siebie. Jedyne co mogę Ci zasugerować w tej kwestii to pamiętaj o 2 pierwszych „królowych” oraz o ekologii swoich działań. Nigdy to co robisz by realizować swoje cele nie powinno w negatywny sposób odbijać się na nikim. Żaden to altruizm. Po prostu robienie wszystkiego wbrew czy na przekór innym rani ludzi wokół, a ich negatywna energia prędzej czy później dopada Ciebie.

Nietzsche napisał kiedyś że „jeśli coś jest dobre, z góry powinniśmy pozwolić to sobie narzucić”.
Moje długie lata buntów nie pomagały, ale temu królewskiemu trio pozwalam narzucać sobie to co w nich najlepsze :
Wiedza / Praca / Postawa . Przez kolejne lata zamierzam zgłębiać je jeszcze bardziej, wciąż będąc otwartym na inne równie ważkie.

Pozdrawiamy

// Artur „Theodor” Lewandowski

czwartek, 18 czerwca 2015

#Christiania #Siódmy_Anioł #Kopenhaga #Herbert


Zacznijmy tę historię w XVI wiecznej Danii. Na tronie zasiada Christian IV.  Wstępował on na tron mając zaledwie 11 lat, toteż rządy początkowo sprawowała w jego imieniu Rada Państwa. Pełną władzę nad królestwami Danii i Norwegii objął on dopiero po koronacji w 8 lat później.
Christian IV miał ambicje, marzenie. Chciał ujrzeć poddane sobie ziemie jako mocarstwo. Jako największą siłę, zarówno pod ekonomicznymi, politycznymi czy w końcu militarnymi względami w północnej Europie. Historykom zostawmy ocenę powodzenia realizacji tych planów, sami koncentrując się jedynie na przypadkowej symbolice, którą swoimi działaniami rozpoczął by 400 lat później trafiła pod moje pióro.



W latach 1618-1623 na niewielkich wysepkach tuż przy granicach Kopenhagi Christian IV zlecił wybudowanie odrębnego miasta. Christianshavn, otoczone bastionami, zająć miało ważne miejsce w systemie fortyfikacyjnym Kopenhagi. Zasypywane mielizny między wyspami tworzyły coraz większą wyspę a granice miasta kształtowały się jeszcze w 100 lat po śmierci Christiana IV. Znaczną jego część zajmowały koszary, arsenał i stocznie, zaś budynki (ostatnie aż do 1996r.) podlegały administracji wojskowej. Zamieszkiwali je głównie zatrudnieni w stoczni i porcie robotnicy. Planując Christianshavn jako niezależne miasto, Christian IV, uważał że powinno mieć ono własny kościół. Tymczasowa świątynia powstała jeszcze za jego życia w 1639r. Budowa obecnego Kościoła przy Skt Anne Gade rozpoczęto już po śmierci króla. Tyle tytułem wstępu...


Drugą stronę tej historii chciałbym zacząć w o wiele mniej materialnym świecie. W świecie podejrzewanym jedynie o bycie rzeczywistym. Gdy bóg tworząc ziemię otoczył się "tysiącami tysięcy (aniołów), a dziesięć tysięcy po dziesięć tysięcy postawił przed sobą". Księgi i mitologie wyróżniają z pośród nich Archaniołów. Zwykle siedmiu. O różnych imionach, kilku powtarzających się, kilku zmiennych zależnie od tego w który z mitów się akurat zagłębisz. Nazywani książętami nieba, z daną im przez boga wolną wolą, mieli chronić i patronować ludziom. Aż jak głoszą księgi jeden z nich, nie chcąc godzić się na służbę ludziom, zbuntował się przeciw zasadom boga i swojej roli. Stając się odtąd upadłym.

Gdy wszedłem do Kopenhadzkiego kościoła najświętszego zbawiciela (Vor Frelsers Kirke), urzekł mnie przede wszystkim ołtarz. A właściwie dzieląca go od nawy ozdobna balustrada, na której postawiono posągi. Twórcą rzeźb jest duński snycerz Erich Warnheim zaś przedstawiają one sześciu archaniołów : Keruba, Jeremiella, Michaela, Uriela, Gabriela i Raphaela. Sześciu archaniołów - Nie przykładajmy zbytniej wagi do imion, gdyż jak pisałem wcześniej różnią się od siebie w zależności od ksiąg i mitologii - pomyślałem jednak, że jest coś wybrakowanego w ich liczbie. Dlaczego sześciu ?






Przypomniał mi się wtedy wiersz, który czytałem gdzieś, bardzo dawno temu...
(Zbigniew Herbert - Siódmy Anioł - przeczytaj cały wiersz)

"Siódmy anioł
jest zupełnie inny
nazywa się nawet inaczej 
Szemkel (...) 
nie to co Gabriel (...) Rafael, (...) Azrael (...) 

Szemkel
jest czarny i nerwowy
i był wielokrotnie karany 
za przemyt grzeszników (...)
nie jest taki jak inni
Nie to co Michał (...) Azrafael (...) Dedrael (...)
Szemkel Szemkel
- sarkają aniołowie
dlaczego nie jesteś doskonały

malarze bizantyjscy
kiedy malują siedmiu
odtwarzają Szemkela
podobnego do tamtych
sądzą bowiem
że popadliby w herezję 
gdyby wymalowali go
takim jak jest
czarny nerwowy
w starej wyleniałej aureoli"
Wychodząc z kościoła zaprzątnięty byłem myślą o siódmym aniele. Kilkaset metrów od bramy trafiłem na inną bramę. Pomyślałem wtedy, że może Kopenhaga w swej symbolice i podświadomie w swojej historii postanowiła stworzyć obraz znacznie bardziej prawdziwy niż bizantyjscy malarze.  


Brama przez którą przeszedłem była granicą wyznaczającą obszar Christianii zwanej "Wolnym miastem". Na tym terenie zamieszkiwali początkowo głównie Holenderscy robotnicy pracujący przy budowaniu dzielnicy Christianshavn. Na przełomie lat zaczęło wykształcać się tam miejsce pełne squotów, opuszczonych budynków zamieszkałych przez bezdomnych i narkomanów. Zapomniane przez władze i organy ścigania stawało się azylem dla specyficznej części Kopenhadzkiej społeczności. Pod koniec lat 60tych XXw. Christiania stanowiła pewnego rodzaju Hipissowską osadę. Na ich lidera można wskazać prawdopodobnie Jacoba Ludvigsena, który w 1971r. na łamach anarchistycznej prasy ogłosił utworzenie wolnego miasta.

Od tamtej pory dzielnice coraz liczniej zaczęli zasiedlać wszelkiej maści artyści pisarze, muzycy, wolnomyśliciele. Pod koniec lat 80tych ludność "osady" szacowano na ok. 3 tys. osób. Policja wielokrotnie próbowała reagować, okiełznać handel narkotykami, który stał się normą w Christianii. W 2004 siły porządkowe zostały wyparte z terenu wolnego miasta i rozpoczęła się blokada policyjna miasteczka. W tym samym czasie mieszkańcy tego terenu rozpoczęli własną wewnętrzną blokadę "Arki Pokoju" czyli budynku/squotu w którym gromadziła się większość osób uzależnionych od twardych narkotyków (w tym przede wszystkim Heroiny).

Historia tego miejsca sama w sobie jest fascynująca, bardziej chciałbym się jednak skoncentrować na dzisiejszym jej kształcie i moich odczuciach. Gdy przekraczasz bramę Christianii przestajesz rozpoznawać "miejscowych" w rosłych blondynach których pełno na Kopenhadzkich ulicach. Tutaj miejscowi to częściej Latynosi, z tatuażami wchodzącymi na szyje i twarze. Handlarze noszą maski by przypadkiem nie załapać się na żadne ze zdjęć robionych przez goszczonych w Christianii turystów. Znaki "green zone" głoszą zakaz fotografowania, oraz biegania (bo mogłoby to wprowadzać nerwową atmosferę). Każdy choćby skrawek wolnego muru, latarni, często ściany prostych drewnianych domków, pokrywa graffiti, W powietrzu unosi się zapach na przemian marihuany i haszyszu. Christiania ma też własne prawa jak: zakaz kradzieży, poruszania się samochodami czy chociażby rozbijania kempingów. Brud miesza się tu ze sztuką. Osada zdaje się przenosić Cię w czasie o przynajmniej 200 lat do tyłu. Mieszkańcy uprawiają tu ogródki, hodują zwierzęta. Niebywale kontrastuje to z nowoczesnymi nisko zabudowanymi apartamentowcami z cumującymi przy wyjściu z budynków jachtami po drugiej stronie wąskiego kanału oddzielającego ten zapomniany teren od reszty nowoczesnego świata. 
 

 


   


Cała osada żyje własnym życiem. Zgodnym ze swoją... wolną wolą, ułomnością co można dostrzec w wielu punktach, panującym brudem i pięknem zarazem. Czujesz w nim respekt do panujących praw, bo wiesz że podyktowała je wola mieszkańców. Mimo zupełnie NIEprzyjaźnie wyglądających (przynajmniej powierzchownie) mieszkańców, czuć dziwny spokój, oderwanie od świata pełnego narzuconych praw i zasad. Nie potrafię chyba oddać w słowach tego uczucia. Dla osób jak ja, poszukujących swoich prawd o życiu i własnych dróg, łatwo znaleźć tam poczucie... przynależności. Znalezienie kawałka świata dla siebie, bez zewnętrznych ocen tego czy dobrze wypełniam swoje społeczne role, bez presji, trendów i sugestii tego jaki i kim powinienem być. Bez złocistych podpór dla tronów, bez strojonych chórów, bez prób sterowania światem, Bez ozdób z łusek i pióropuszy, poukładanej architektury krajobrazu i bez potrzeby bronienia przed kimkolwiek swych dzieł czy osób.

Wolne miasto. Niedoskonałe, W starej wyleniałej aureoli. Brakowało mi  naprawdę czarnego posągu, "upadłego anioła", niby to boskiego stworzenia, a niby człowieka, z brudnymi ciemnymi skrzydłami, w zupełnie NIEdumnej pozie. Zwróconego w tym samym kierunku co sześciu archaniołów autorstwa 
Erich Warnheim przed ołtarzem kościoła zaledwie kilkaset metrów dalej. Upadłym z nieba, na ubocze jakim mógłby być choćby główny plac Christianii. Stanowiącego brakujące ogniwo siedmiu boskich archaniołów u Najświętszego Zbawiciela. A może cała Christiania zastępuje ten posąg. Tak ją widzę. 400 lat po tym jak Christian IV stworzył ten kawałek miasta, 280 po tym jak jeden rzeźbiarz postawił w pewnym kościele sześć, zamiast siedmiu posągów i w końcu prawie 60 lat po tym jak Zbigniew Herbert napisał swój wiersz ...  Ciekawe czy Herbert miał okazję odwiedzić to miejsce... ? Mnie urzekło. 

 5! Theodor 



wtorek, 16 czerwca 2015

#Dobra_Energia #Skok_Spadochronowy #Konkurs



Czasem ciężko zdecydować co jest w życiu ważne. Co tak na prawdę się liczy. Czemu warto poświęcać uwagę i energię. Większość z nas decyduje się na robienie rzeczy, hmm szybko-zwracalnych. Takich po wykonaniu których szybko wraca do nich wymierna korzyść. Idziesz do pracy, dostajesz wypłatę, kupujesz jedzenie, najadasz się, jest Ci lepiej ...  

Dużo rozmyślam nad tym jak rzeczy wydarzają się w naszym życiu. Czemu akurat gdy tego potrzebujemy pojawia się ktoś, kto nie wiedzieć czemu chce nam pomóc. Lub odwrotnie, czemu nikt nie pojawia się, mimo że właśnie teraz potrzebujemy kogoś najbardziej. Czy to jacy jesteśmy na co dzień determinuje nasz, hmm fart? w takich sytuacjach. A może kolekcjonowanie wymiernych korzyści jest prostszym sposobem na przeżycie szczęśliwego życia. Sposobem na niezależność dzięki której nie będziemy nigdy potrzebować niczyjego wsparcia by przetrwać. Nie będziemy liczyć na to że ktoś się pojawi. Nie mi oceniać.

Ja, dawno temu uwierzyłem że po świecie, gdzieś daleko poza naszym pojmowaniem krąży energia. Nie potrafię jej określić ani opisać, ale czuję jej wszechobecność. Zbiegło się to z okresem w którym mój umysł przestawił się z wyszukiwania działań opłacalnych na te, które emitują dobrą energię. To pewnie nie najmądrzejszy wybór jakiego dokonałem jakby się nad nim zastanowić, a jednak coś wewnątrz przekonuje mnie wciąż że ze wszech miar słuszny. Z dużych pieniędzy które nauczyłem się zarabiać dość młodo, szybko stałem się jednym z tych, którzy ciułają drobne, przysłowiowo "nie mają co do garnka włożyć", żyją skromnie a z czasem już nie rozumieją potrzeby otaczania się nowymi, ładnymi rzeczami. "Witam w moim świecie, zapraszam". Nie znaczy to, że pragnę zostać ascetą, przepasać biodro chusta i medytować, pozwalając turystom na obdarowywanie mnie datkami za moją mentalną podróż. Podstawy przedsiębiorczości raz opanowane zostają, dziś jednak bardzo często uzależniam swoje wybory od owej tajemniczej "dobrej energii".

Chciałem wlać jej trochę w... Was. Dotknąć tego punktu w Waszych wnętrzach, który również Was motywuje by być dobrą osobą. Przekuliśmy to w taki >> KONKURS << . Nie wiem czy materialna nagroda powinna czekać na kogoś kto zrobi coś dobrego, czy to słuszna motywacja, ale co często powtarzam, ciężko mieć pewność co do tego co jest z pewnością właściwe. A ja pomyślałem, że lepiej zrobić to tak niż nie zrobić w ogóle.

Wasz odzew był w sumie niewielki, a zarazem niezwykle ujmujący. Paru zgłoszonych podkreślało dziwne uczucie towarzyszące im przy "chwaleniu się" tym co zrobili, bo nie zakładali, że komuś powiedzą o swoich 'dobrych uczynkach'. Opisywaliście przygarnianie zwierzaków, pracę z młodzieżą, regularne wsparcia różnych instytucji charytatywnych, zakupy paczek żywnościowych dla bezdomnych, pracę w wolontariatach, domach dziecka mnóstwo fantastycznych rzeczy. Listy, filmy i zdjęcia były wzruszające. Wielu z Was robi mnóstwo rzeczy regularnie, chcąc pomagać od znacznie dawniej niż Theodor wymyślił sobie zrobienie konkursu. Dla innych ten konkurs był zapalnikiem do tego by zrobić coś, co od jakiegoś czasu chodziło Wam po głowie. Szczerze nie miałem pojęcia kogo wybrać. Każdy ze zgłoszonych zasługuje na milion dolarów dotacji na swoje działania i w ogóle wszystko co najlepsze, o skoku ze spadochronem nawet nie wspominając.

Ostatecznie wybrałem Joannę. Nie dlatego że rzecz która zrobiła była najbardziej spektakularna i widowiskowa. Nie dlatego że jej działanie pomogło największej ilości osób. Wręcz przeciwnie. Joanna zdecydowała się namówić znajomych, oraz oczywiście sama, wraz z nimi oddać krew. Banalna rzecz, którą może zrobić każdy. Sam byłem jakiś czas temu w jednym z Warszawskich punktów w których można to zrobić i niestety nie pozwolono mi oddać krwi. Joanna spotkała podobne trudności. Z grupy znajomych, ostatecznie zdecydowało się zaledwie kilka osób, a ostatecznie i tak część nie przeszła przez wywiad dopuszczający do oddania krwi.

Ja, jakoś przywykłem w życiu że część pomysłów po prostu się nie udaje. Że ludzie mają dobre chęci i motywację tak długo jak nie przychodzi czas żeby na prawdę działać. Wszyscy chcą wyjeżdżać póki nie trzeba kupić biletu, startować w bitwach póki nie trzeba na jakąś pojechać i otwierać firmy póki nie trzeba wziąć się do pracy. Tylko garstka zwykle dociera do momentu w którym podejmuje działanie. Nasz konkurs jest tego świetnym przykładem. Wszyscy chcieli skoczyć, wszyscy byli zachwyceni zasadami konkursu, a jednak na policzenie faktycznych zgłoszeń starczy mi palców na dłoniach. Co stanowi może parę procent Waszych bezpośrednich reakcji tych w wiadomościach, rozmowach i komentarzach mówiących że zamierzacie "coś zrobić". Joanna puściła w świat energię, taką którą może puścić każdy z Was kiedy tylko chce. To piękne zjawisko, które uwielbiam obserwować.

Wierzę, że energia na świecie nie zanika. Krąży gdzieś między ludźmi i kiedyś wraca. Nie bezpośrednio. To że ja pomogę Tobie nie oznacza, że w jakikolwiek sposób powinieneś mi się odwdzięczyć. Zawsze gdy ludzie pytają mnie co mogą zrobić dla mnie "w rewanżu" odpowiadam im to samo. Jeśli ja, teraz mogę pomóc Tobie, znaczy to zwykle, że nie potrzebuję w tej chwili pomocy od Ciebie. Potrzebuje jej za to na pewno ktoś inny. Pomóż jemu. Puść dobrą energię dalej. Nie wiem jak ale do mnie ta energia i tak wróci, tak działa świat który widzę. Najbardziej pomogli mi w życiu autorzy wielu książek które przeczytałem. Co mógłbym im dać w zamian ? Poza tym, że ich książki stoją u mnie na półce ? Mam ich spotkać i podziękować ? napisać im list ? większość z nich dawno nie żyje. Jedyne czym czuję że mogę spłacić swój dług to pisać dalej. Dlatego to robię. I będę robił..

I wiem , że znajdujecie w moich utworach, wpisach i działaniach to co znalazłem u tych którzy ukształtowali to jakim dziś jestem człowiekiem. Nie dlatego, że uczyli mnie żyć. Dlatego że pisali o sobie, o tym co myślą i obserwują. To największy motywator dla mnie.

Dziękuję wszystkim którzy wzięli udział w konkursie. Nie będzie to na pewno ostatni konkurs tego typu. Pierwszy sponsoruję z własnej kieszeni a na to zbyt często mnie nie stać. Rozglądamy się więc za firmami, które chciałyby niewielkim kosztem brać udział w podobnych działaniach. Jeśli prowadzicie lub pracujecie w takim - dawajcie znać na theodor_kontakt@poczta.fm

Tymczasem gratulujemy Joannie i napewno w jakiejś formie damy Wam znać jak było na skoku :)

5! Theodor





sobota, 13 czerwca 2015

#Podróże #Kopenhaga #Wstęp



        Ten post w zasadzie otwiera pewien kolejny rozdział mojego życia. Myślę o tym co mogę jeszcze odkryć w sobie i o sobie. Codzienność zdaje się wyczerpana. Wszelkie składowe mojego życia, choć dość mocno zróżnicowane i zupełnie nie przypominające uporządkowanych życiorysów przeciętnych 30 latków zdają mi się, hmm odkryte ? Gdy wykopujesz wciąż różne emocje, sytuacje i zjawiska w pewnym momencie odkrywasz ich powtarzalność. We własnych reakcjach, w reakcjach innych, w historiach ludzi których poznajesz. Mimo, że miałem niezwykłe szczęście i przyjemność spotkać na swojej drodze mnóstwo fascynujących postaci to, coraz częściej wszystko zdaje się ... powtarzać.
         Zjechałem Polskę wzdłuż i wszerz. Głównie celem występów, koncertów, bitew freestylowych czy po prostu spontanicznych wypadów byle gdzie, byle gdzieś indziej. Twoja codzienność prawdopodobnie zapętla się w okół pracy, domu czy szkoły. Weekendowa impreza jest więc pewną odskocznią. Jakimś poruszeniem emocjonalnym. Dialog z nową dziewczyną, pijana sprzeczka, szaleństwo na parkiecie, chwile zapomnienia. Wyobraź sobie że to właśnie staje się Twoją codziennością. Nie chce Ci się zagadywać nowych dziewcząt bo rzygasz tym procesem, tą samą gadką, prowadzącą przez te same historie w te same miejsca. Nie chce Ci się pić, sprzeczać ani bawić w zatłoczonym klubie bo nie dostarcza to niczego nowego. W kulminacyjnym punkcie imprezy, gdy wszyscy bawią się świetnie Ty ... jesteś znudzony. Żadnych nowych emocji, żadnych nowych zdarzeń.
          Pakujesz więc plecak, sprawdzasz gdzie są jakieś bitwy freestylowe, wsiadasz w pociąg i jedziesz. Najpierw zaliczasz wyjazdy z ekipą, później z grupką, później z jednym towarzyszem, później pozostaje Ci już tylko odkryć, że nikomu nie chce się wyjeżdżać tak intensywnie jak Tobie więc jedziesz ... sam. Pakujesz plecak i w pociąg. Jedno miasto, prosto z niego kolejne, kolejne podróżujesz gdzieś między środą a niedzielą, w pewnym momencie nie przejmując się tym gdzie jest klub, o której jest pociąg czy gdzie będziesz spać bo .. znasz ten proces. Trafisz niezależnie od miasta, tego czy już w nim byłeś czy nie i czy kogoś tam znasz czy nie. Znasz ten proces na pamięć. Spędziłem 1,5 roku w takiej podróży. Występowałem w tym czasie ponad 120 razy. Nie wiem gdzie mieszkasz, ale jeśli jest to Polskie miasto to pewnie tam byłem, zataczałem się z jakąś grupką zajawkowiczów po Twoim osiedlu śpiewając "whisky moja żono", próbowałem poderwać którąś z Twoich koleżanek, lub dzieliłem gwint flaszki z którymś z Twoich ziomów.
         Po pewnym czasie odkrywasz jednak, że .... wszystko jest powtarzalne. Zmieniają się imiona ludzi, ich twarze, osiedla, nazwy miast ale wszystko się powtarza. Ludzie zaczynają opowiadać podobne historie, mieszkania poznanych dziewcząt dziwnie się zlewają a nawet te które dają Ci kosza robią to na względnie podobny sposób. Zaczynasz doceniać każdą historię i osobę, różną od wszystkiego co nonstop spotykasz. Chcesz czegoś nowego ... albo zastanawiasz się co przeoczyłeś w tym co już widziałeś. Ja na tym etapie przestałem pić, by mieć pewność że z powodu alkoholu nie umyka mi coś ważnego. Imprezy zarówno w Warszawie jak i te na wyjazdach nabrały nieco innego wyrazu. Mózg starał się uzupełniać luki, które powstały w dotychczasowym odbiorze świata i po szybkim skorygowaniu percepcji przeżyć odkryłem że ... wszystko jest powtarzalne. Na prawdę ciężko zrobić na mnie dziś wrażenie. Widziałem ekstrema ... burdy w których mój kumpel musiał wyszarpywać nogę z pomiędzy żeber swojej ofiary, dziewczyny klęczące pomiędzy czterema facetami, których upodabniały do siebie głównie spodnie opuszczone do kolan. Widziałem dorosłych facetów pijących tak dużo, że moczyli się we własne spodnie, lub tych zażywających narkotyki tak mocne że ich kontakt ze światem urywał się na długie godziny. Widziałem neonazistów grożących mi tulipanem z rozbitej butelki i pijanego karka celującego z pistoletu w stronę moich kolana. Przeżywałem stres na największych bitwach freestylowych w kraju, również radość i ulgę po wygraniu kilku z nich. Widziałem kilkunastotysięczny tłum robiący hałas gdy to ja rapuję do mikrofonu. Widziałem piękno kobiet w tylu odsłonach że napisałbym o tym obszerny tomik wierszy (z tytułem np"zbiór ód do ud"). Nie chcę Ci przez to powiedzieć jaki jestem fajny, chcę tylko powiedzieć że na prawdę ciężko mnie zaskoczyć historią o Twoim ziomku co wypił pół litra na raz.
         Moje życie to w dużej mierze analiza tego co udało mi się w życiu zobaczyć. Obserwuje, myślę, myślę i obserwuję. Gdy czuję że rozumiem, albo że brak mi danych by wyciągnąć z tego coś więcej, szukam dalej, gdzieś indziej. Jedynym niekończących się rozważań zdaje mi się wciąż  własne wnętrze. Zmieniamy się, kształtujemy, dorastamy. "Banał" powiedziałaby jedna kujonka, z którą czasem zdarza mi się wymieniać myśli. Ten banał jest jednak tak niezwykły że dopatruje się w nim tematu godnego nieskończonej ilości stron czy minut muzyki. Jak odkryć to kim jesteśmy, kim możemy być, co jeszcze gnieździ się w zakamarkach naszej własnej głowy, dokąd powinniśmy zmierzać, czemu poświęcać czas by miało to jakąś wartość ? a może .. co jeszcze bardziej banalne. Jak być szczęśliwym w życiu które przyszło nam przeżywać.
           Zanim rozpiszę się w tych egzystencjalnych pytaniach na kolejne tysiąc stron postawię jakąś kropkę. Im więcej widzisz, tym więcej chcesz jeszcze zobaczyć. Ten głód poznawania jest wszechogarniający i nawet gdy "wiesz że nic nie wiesz", to wiesz, że chcesz wiedzieć jutro więcej niż wiesz dzisiaj. Jedni robią to poprzez zdobywanie wiedzy akademickiej, inni poprzez empiryzm, doświadczanie. Nie stawiam tego na szalach, wszystko wynika z tego samego głodu poznawania. Im więcej poznasz tym więcej jeszcze chcesz.
        Ja chcę poznać siebie, aktualnie doszedłem do punktu, w którym by móc to zrobić w pełniejszym wymiarze, chcę poznać świat. Nie chcę by zasób mojej wiedzy o sobie ograniczany był przez wielkość placu zabaw na którym się "bawię" (zdanie w Twoim stylu, co Wiesław?). Gdy moje miasto nie dostarcza mi nowych wrażeń, ruszam w kraj. Gdy w kraju coraz ciężej mi znaleźć coś nowego, ruszam poza jego granicę. I tym zdaniem dochodzę do czegoś co w założeniu miało stanowić początek tego nowego rozdziału.
         Wyruszyłem ostatnio w swoją pierwszą samotną podróż poza granice kraju. Przez kilka postów (nie wiem czy najbliższych ale... ) chciałbym poopowiadać Wam o tym jakie inspiracje tam znalazłem. Co dowiedziałem się o mieście w którym byłem, o sobie, miejscach i postaciach które tam spotkałem. Nie będzie w tym raczej żadnego wniosku z rozważań. Gdyby dało się go znaleźć po 2 dniowej wycieczce wszyscy bylibyśmy mentorami. To tylko moje zapiski, trochę dla Was, trochę dla mnie samego. Może coś Was zainteresuje.
          Słowem wytłumaczenia, nie znaczy to, że przestaje szukać pod własnym nosem. Nadal bacznie się rozglądam. Ale nigdy nie wiemy gdzie znajdziemy coś przełomowego (kolejny banał), traktujcie to więc jak luźne listy ; takie właśnie podejście mam ostatnio ja sam wobec własnej "twórczości".

Zdjęcie na początku postu to przy wielości zabytków i fascynujących miejsc, rzeźb i wszystkiego co znalazłem w Kopenhadze przez te dwa dni, najładniejsze co udało mi się zapisać aparatem. Delektujcie się widokiem i porcją przemyśleń. Następnym postem zaczniemy wycieczkę.

5! Theodor

piątek, 5 czerwca 2015

Jak się robi hity vol. 1 #SnoopDogg



2 słowa wstępu - "Jak robi się hity" to nowy cykl wpisów na blogu. Co by nie zawsze było poważnie i o życiu, bo ... po co ma być. "Jak się robi hity" jest moją serią fantazji na temat tego jak powstały największe hity, ludzie, gwiazdy, piosenki itp - nie znajdziecie tu zbyt wiele faktów więc nie uczcie się z nich historii ;) Nie doszukujcie się też dissów Załapiecie po pierwszym wpisie. Start ...

SNOOP DOGG.

Zastanawialiście się kiedyś skąd wziął się Snoop Dogg ? Chudy koleś ze szczurzym wyrazem twarzy, któremu rodzice wymyślili ksywkę Snoopy trochę przed tym zanim wysłali go na lekcję śpiewu i gry na fortepianie ? Serio ? Ten gość został czołowym Pimpem na skale międzynarodową ? Nawijającym :
"Tak to już u mnie wygląda, żyje jak boss
Tak wielu czarnuchów chce się bawić, a ciągle wiszą komuś hajs
Niektórzy z nich muszą błagać dziwkę by została
A ja nie, ja nie, ja nie, ja nie" 

Nie zrozumcie mnie źle, dzisiaj każdy może zostawiać gwiazdą nie wychodząc z domu ale lata 80te na Kalifornijskich ulicach musiały rządzić się nieco innymi prawami. Myślę że świat w którym dorastał Snoop był zdominowany przez wielkich czarnych skurwieli latających bez koszulek przez 80% swojego życia.



Patrząc na klasyczny kadr z klipu DMX, zapytam jeszcze raz ... Snoopy? Serio ? Jeśli ktoś jeszcze nie łapie podstawy tego pytania to może ... teraz ?



No więc serio? Snoopy ? Wyobrażam sobie, że musiało to być jakąś pramatką internetowej beki. Na moim osiedlu w każdej ekipie zawsze był taki gość, który tam nie pasował. Był mały, uśmiechnięty, zabawny i bardzo chciał należeć do "paczki" ale niezbyt ktokolwiek traktował go tam poważnie. Mówiło się więc - młody skocz do sklepu - młody załatw to - młody załatw tamto. Na Kalifornijskim osiedlu w latach 80/90 musiało to wyglądać podobnie - Snoopy skocz do sklepu - Snoopy podaj flaszkę - Snoopy skręć 8 jointow dla chłopaków bo chcą zajarać. A Snoopy z uśmiechem kręcił, opowiadał żarty i biegał do sklepu. Jaka mogła być bowiem inna rola Snoopiego w gangu wielkich czarnuchów!? (sorry, ale inne słowa nie oddają tego co mam na myśli).

Snoopy też miał zajawę, bo przecież "był w gangu". Cieszył się dostępnością do Jointów, którymi wszyscy go chętnie upalali bo wtedy była z niego jeszcze większa beka, poznawał stado dziwek swoich wielkich i ustawionych kumpli i z grubsza było spoko. No ale nastąpił przełom! Gruby melanż w Death Row trwa, każdy wypalił już po 3 jointy za dużo , Snoop opowiada dowcipy z cyklu "przychodzi dziwka do alfonsa", wszyscy leją ze śmiechu i wtedy ktoś rzuca przełomowy pomysł.
- EJ ! Chodźcie zrobimy ze Snoopiego gwiazdę gangsta rapu! To będzie hit! Będzie opowiadał o dziwkach, handlowaniu koką, nosił złoto i wkręcał ludziom, że jest największym gangsterem w stanach ! A przy okazji sam zarobi na swoje Jointy.
Po 8 minutach salw śmiechu i turlania się po ziemi na myśl o tym pomyśle Dr. Dre i Suge Knight najarani najbardziej z towarzystwa, mówią - qrwa, wchodzimy w to!

Widzicie to ?  Tych dwóch wielkich gości i pomiędzy nimi 20 letni Snoopy ? Wołają go i mówią ...



Snoopy, dawaj nagrasz płytę! Zmienimy Ci ksywę na coś poważniejszego. Np. Snoop Pies! Będziesz bardziej Gangsta! Wrzucimy Cię na płytę Dre żeby Cię pokazać ludziom i jedziemy z solowym albumem. Dre wyprodukuje, The Glove zrobi mixy i będzie grało. Co mógł powiedzieć Snoopy?
- Dobra chłopaki, mogę być Gangsta ! yo!

Reszta jest historią. 800 tys sprzedanych egzemplarzy w pierwszym tygodniu. Poczwórna platyna. I Snoopy jako naczelny PIMP amerykańskiego Shopbiznesu!

--------------------------------------------------------------------------------

Żeby nie było uwielbiam Snoopa. Prawdziwą historię poznajcie stąd : http://en.wikipedia.org/wiki/Snoop_Dogg był twardy od początku życia. Rodzicie rozwiedli się jak miał 4 lata. Później należał do Gangu Cripsów, "Pierwsze demo" nagrał w składzie 213 wraz z Nate Doggiem i Warrenem G. Jest unikatem i jednym z najbardziej oryginalnych raperów ever. Także pokłony i wielki szacunek dla Snoop Dogga. Także polecam jak ktoś nie zna lepiej.

Parę z moich ulubionych numerów :

Boss Life (feat Nate Dogg)


I Don't Chase Em na płycie Devina. 





No i klasyki : Still Dre z Dr Dre




I na koniec. Pierwszy Singiel Snoopa (po którym akurat można uwierzyć w powyższą historię :))

wtorek, 2 czerwca 2015

kij w mrowisko ?


Miałem dokończyć myśl , no więc ...

Odkąd pamiętam w tym 'naszym' życiu, non stop ktoś powtarza o tym kim powinniśmy być, co robić, jak się zachowywać. Jak spełniać rolę ... syna, ucznia, kolegi. Role, role non stop role.

Czuję że mój mózg przeżarty jest przez presje spełniania jakichś oczekiwań. Czyichś, tych wypowiedzianych wprost, czy wręcz moich wyobrażeń na temat oczekiwań które powinienem spełnić. Albo moich własnych, takich czysto definicyjnych. Np. Chcę być dobrym człowiekiem więc nie powinienem nikomu strzelać w pysk. A ja od ostatniej ku temu okazji wciąż myślę, że  powinienem był to zrobić. I co teraz ? Mniejsza.

Tak czy inaczej non stop coś.  Ty myślisz że jestem raperem więc oczekiwania masz jak do rapera. Mam przejmować się tym kto z kim ma beefy i mieć opinie o każdym innym raperze. Tymczasem. Szczam na to. Wolę wyrażać opinie o poglądach greckich filozofów, zastanawiać się na parkowej ławce czy bóg istnieje a jeśli tak to czy wpuści mnie do nieba i czy w ogóle ja bym tego chciał (chyba nie). Mam ochotę gapić się w niebo, śpiewać discopolo na weselu albo oglądać jakiegoś niedorozwiniętego chińczyka który imituje szampanem cumshota na twarzy natalii siwiec (po tym seansie świadomie piszę ją z małej litery). Chodzi o to że chcę mieć gdzieś, to co o mnie myślisz i czy poprawnie stawiam znaki interpunkcyjne. Coraz bardziej.
Brzmi jak banalny wyraz nabierania dystansu do wszystkiego w okół.

To jednak nie tak banalne jak się może wydawać.

Buddyjscy mnisi medytują przez dziesięciolecia. W ogóle miliony ludzi medytuje. Głównym celem owych medytacji jest właśnie odcięcie się od swojego "ja". Poczucie jedności ze światem. Przeżywanie życia tu i teraz, takim jakie ono jest. Bez percepcyjnych ograniczeń wynikłych z zagmatwania naszych psychik, społecznych uwarunkowań i temu podobnych. Z grubsza (i nie ja wymyśliłem to porównanie) medytacja zmierza do osiągnięcia stanu umysłu jaki każdy z nas osiąga przy silnym orgazmie (złap się kiedyś na tym jaki to stan psychiczny) - zero wszystkiego, oszołomienie, wolność. Przez te parę sekund świat jest inny.

Szukam ostatnio tej właśnie wolności (nie musząc przy tym szczytować przez cały dzień). Mimo, że podaje trywialne przykłady to na prawdę górnolotne dążenie.
Piszę nową płytę. 2 numery gotowe. Słucham tych numerów i czuję z nich tę wolność. Znienawidzicie mnie albo pokochacie za nią. Nie wiem co Was ciekawi w życiu, ale jeśli jak ja macie fioła na punkcie rozumienia świata, co dzień zastanawiacie się po co żyjemy i czy miejsce w którym aktualnie się znajdujecie (zarówno fizycznie jak i mentalnie) jest tym w którym chcecie być to chyba się zaprzyjaźnimy.

Zostawiam Wam ten temat. Wolność, wyzbywanie się 'ja', odrzucanie konwenansów ról które zdaje się nam że musimy grać. Czy można być tak wolnym ? Podejmować decyzję czy zachowywać się, mówić,  wyłącznie na podstawie osądu tego co uważamy za słuszne (niekoniecznie stosowne).
Wsadzać kij w mrowisko wszędzie tam gdzie gdzie znajdujemy coś niesłusznego ? ograbić otoczenie i własne życie z tajemnic i sekretów ?
Thats my way, gdyby ktoś pytał.

5! Theodor